Iga: Oto ostatnia część naszej amerykańskiej relacji z podróży życia, trochę oszukana, bo pisana już z Polski, ale w Nowym Jorku sił nie mieliśmy za gorsz, padnięci całodziennym eksplorowaniem Wielkiego Jabłka (New York = Big Apple).
Po intensywnej, dwudniowej podróży z Key West dotarliśmy do Nowego Jorku we wtorek ok. godz. 16. Właściwie trochę Was okłamuję pisząc, że to był Nowy Jork, bo tak naprawdę nasz motel mieścił się w mieście Union City, czyli nawet nie w stanie New York, a New Jersey, za rzeką Hudson i trochę nas niepokoiła kwestia dojazdu na Manhattan. Szczęśliwie okazało się jednak, że dojazd jest prosty – wystarczy wyjść przed motel, pomachać ręką na nadjeżdżający autobus, wsiąść do niego, uiścić u kierowcy opłatę w wysokości $ 2.50, przeczekać w autobusie ok. 15 minut słuchając ludzi mówiących wszystkimi językami świata angielskiego, a następnie wysiąść z autobusu tam gdzie wszyscy i bum – jesteś w samym centrum Manhattanu!
Mimo zmęczenia po kilku godzinach jazdy i kilkuset przejechany kilometrach, postanowiliśmy nie marnować cennego czasu i jeszcze we wtorek wieczorem spacerowaliśmy Fifth Avenue i Broadwayem. Nowy Jork wywiera ogromne wrażenie, ale trudno powiedzieć, czy to pierwsze wrażenie jest dobre czy złe. Zarówno ulice jak i chodniki są mega ruchliwe. Po ulicach jeździ mnóstwo trąbiących samochodów, głównie charakterystycznych żółtych taksówek, ambulansów i radiowozów policyjnych. Po chodnikach przetaczają się fale pieszych: jedni zatrzymują się co i rusz spoglądając w górę i na boki, cykając fotki i tamując ruch (to turyści), drudzy pędzą przed siebie patrząc w chodnik, usiłując na różne sposoby wyminąć tych pierwszych (to Nowojorczycy). Na nowojorskich ulicach nie widać słońca, bo budynki są tak wielkie, że panuje tu wieczny cień, ale za to są kolorowe neony, migające telebimy i jasne, przyciągające wzrok wystawy sklepowe. To wszystko powoduje, że Nowy Jork jest cudowny i straszny zarazem. Można go równie mocno kochać, co nienawidzić. Niesamowite miasto, które przyciąga miliony, oferując w zamian minus metr kwadratowy przestrzeni życiowej, hałas, smród spalin i chaos, ale też światowa stolica finansów, mody i kultury, miasto drapaczy chmur, Statuy Wolności, Empire State Building, Central Parku, Mostu Brooklińskiego i Broadwayu. Ja i moi Towarzysze jesteśmy na TAK. Tak dla Wielkiego Jabłka, tak dla Nowego Jorku!!!
Na zwiedzenie lub raczej pobieżne rzucenie okiem mieliśmy jedynie 2,5 dnia i były to najbardziej męczące 2,5 dnia w moim życiu! Pierwszy, wspomniany na początku spacer, służył jedynie rozpoznaniu sytuacji, napełnieniu brzuchów i kupieniu mapy, a i tak spać szliśmy grubo po północy.
Po tym krótkim wtorkowym rekonesansie uznaliśmy, że bez sensu jest latać po przecznicach Nowego Jorku bez ładu i składu i że lepiej będzie skupić się na jakiejś mniejszej jego części, ale za to poznać ją dokładniej. Tak też zrobiliśmy i w środę stawiliśmy się na pieszą wycieczkę organizowaną przez Big Onion Walking Tours po malowniczej dzielnicy Greenwich Village. Naszym przewodnikiem był dowcipny, młodo upieczony doktor urbanistyki, na 98% gej, który w zajmujący sposób opowiadał o historii dzielnicy i losach jej pierwszych mieszkańców (najczęściej artystów, pisarzy i XIX-wiecznych myślicieli). Greenwich Village powstała prawie z dnia na dzień, kiedy bohema z centralnej części miasta musiała szukać schronienia przed szalejącą w połowie XIX wieku żółtą febrą i w błyskawicznym tempie zabudowała tę, wówczas przedmiejską, część Manhattanu. Wraz z bogaczami przeniosła się tu ich służba, zajmując mniej reprezentacyjne domy znajdujące się jakby w drugim rzędzie, nie przy ulicy. Dziś właśnie te maluśkie domki dawnych sprzątaczek, krawców i kucharek są jednymi z najdroższych na Manhattanie! Choć Greenwich Village miała swoje wzloty i upadki, to nadal jest to jedna z ładniejszych i sympatyczniejszych dzielnic Wielkiego Jabłka. Oto kilka przykładów:
Po tej przemiłej i pouczającej wycieczce, udaliśmy się (surprise, surprise!) na obiadek, ale chyba nie był on jakiś przewspaniały, bo nie pamiętam dokładnie, co kto jadł. Naszym kolejnym celem była południowa część Manhattanu – Ground Zero (czyli plac, który pozostał po bliźniaczych wieżach WTC), Wall Street i rzut oka na Statuę Wolności. Ground Zero jest obecnie ogromnym placem budowy, na którym powstaje Centrum Pamięci projektowane przez najwybitniejszych architektów Ameryki. Ale żeby zadumać się nad tragedią 11 września, wcale nie trzeba iść na Ground Zero, bo właściwie myśl o koszmarze, który przeżyli w tamtych dniach nowojorczycy, towarzyszyła mi na każdym kroku.
Statua Wolności stoi jak stała, ale nie wydała nam się aż tak imponująca, żeby oglądać ją z bliska i z wewnątrz, więc poprzestaliśmy na podziwianiu jej z Parku Battery, z dość dużej odległości i dość pobieżnie.
Na Wall Street trafiliśmy akurat w godzinach popołudniowego szczytu, więc przez ulicę przelewała się fala eleganckich maklerów, bankowców, finansistów i urzędników. Trochę mi ich było żal, że my tu sobie na wakacjach, w wygodnych, kolorowych ciuszkach, nieśpiesznym krokiem oglądamy i fotografujemy ich okolice pracy, a oni szaroburzy i identyczni jak klony, biegną gdzieś załatwiając sprawy przez telefon. Raczej nie mój klimat...
Z Financial District udaliśmy się metrem w górę Manhattanu, do bardziej przyjaznych człowiekowi okolic, w celu zaspokojenia głodu i pragnienia. Ja z Kasią miałyśmy bardzo sprecyzowaną chcicę jedzeniową: kawa i New York cheesecake (czyli słynny nowojorski sernik). Po krótkich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca, siedzieliśmy zadowoleni w kafejko-barze (nie wiem jak to nazwać) i z rozkoszą pałaszowali. Mniam, mniam, mniam, palce lizać, pychotka:)) Nasze usatysfakcjonowanie wzrosło jeszcze bardziej, gdy się okazało, że trafiliśmy na Happy Hours (czyli czas kiedy serwują tańsze drinki) i zamówiliśmy sobie pitchera (dzban) sangrii. Tyż dobre;)
Tak mile rozpoczęty wieczór postanowiliśmy kontynuować i przenieśliśmy się do maleńkiego, lecz bardzo klimatowego pubu, który przypominał długi przedpokój mieszcząc jedynie bar i kilka ustawionych wzdłuż krzeseł barowych. Fajna atmosfera tego miejsca skłoniła nas do rozważań, czy taka knajpka mogłaby się utrzymać w Gliwicach i jeśli tak, to gdzie oraz jaka jest poprawna wymowa słowa ketchup w języku polskim („keczup” - tak jak mówię ja i Kuba, czy „keczap” - tak jak mówią szyki). I choć były to wyjątkowo wciągające tematy, to wkrótce trzeba nam było kończyć dyskusję, żeby zdążyć na autobus do New Jersey, bo inaczej o tym ketchupie musielibyśmy do rana gadać... Na autobus zdążyliśmy, a i w naszym motelu całkiem miło nam się gadało do późnych godzin nocnych.
Właśnie te nocne rozmowy sprawiły, że w czwartek rano ciężko nam się było zebrać (chłopcy nawet nie zdążyli na śniadanie), a na 11:00 chcieliśmy być pod Central Parkiem, bo wyruszała stamtąd kolejna piesza wycieczka, w której zapragnęliśmy uczestniczyć. Zmęczenie nasze było wielkie i to nie tylko dlatego, że nie wyspaliśmy się tej nocy, ale ogólnie od miesiąca nie wysypialiśmy się, będąc wiecznie w drodze, na walizkach i w pośpiechu (broń Boże, się nie skarżę, bo to było cudowne i znów tak chcę!!!). Dzięki wielkiej sile woli i mobilizacji udało nam się w końcu wyjść z motelu, przejechać autobusem, przejść pół Manhattanu i po małych problemach z czytaniem ze zrozumieniem (subtelna różnica między east a west, która kosztowała nas kolejne 15 minut solidnego marszu), dotrzeć do wyznaczonego miejsca na czas. Uffff...
Byliśmy bardzo szczęśliwi, że na ten dzień wybraliśmy wycieczkę po Central Parku, bo nie trzeba było się przeciskać między tłumem pieszych i walczyć o życie podczas przechodzenia przez jezdnię, tylko wolniutko i we względnej ciszy podziwiać naturę w samym centrum Manhattanu. Ten, kto puka się w głowę, po co zwiedzać park i to z przewodnikiem (!), to niech weźmie pod uwagę fakt, że Central Park ma 341 hektarów powierzchni i jest nieodłącznie związany z historią miasta (otworzono go w 1859 r.) i jego mieszkańców. Zaraz na początku wycieczki pani przewodniczka zaprowadziła nas na Sheep Meadow (oślą łączkę), czyli tę cudowną połać zieloniutkiej i czyściutkiej trawy, na której wylegają się nowojorczycy nie tylko w każdym amerykańskim filmie, ale i w rzeczywistości. Jak tylko zobaczyłam to zielone pole, to nie mogłam skoncentrować myśli na innych zakątkach parku i ciekawych anegdotach przewodniczki. Marzyłam tylko o jednym: jak tylko skończy się wycieczka, ostatkiem sił dobiec na Sheep Meadow i położyć się na miękkiej jak mech trawce. Niech sobie będzie Nowy Jork, niech sobie będzie Most Brookliński, niech sobie będzie Empire State Building i tysiąc innych rzeczy, które jeszcze na mnie czekały, ja marzyłam tylko o jednym: Sheep Meadow, Sheep Meadow, Sheep Meadow. Jakże wielkie było moje rozdarcie i rozżalenie, gdy po skończonej wycieczce, nikt z pozostałej trójki nie podzielał mojego łąkowego entuzjazmu. Nawet mój, zwykle dobry i szlachetny, mąż powiedział, że nie będzie swojego ostatniego dnia w NYC i w ogóle na roadtripie marnował na leżeniu na jakiejś tam trawie, choćby najzieleńszej. Po wewnętrznej bitwie (czy zostać samej i leżeć do wieczora, czy włóczyć się z resztą bandy po miejskiej dżungli???), z głową zwieszoną i uszami po sobie, postanowiłam iść z nimi, a raczej słaniać się za nimi.
Mrożona kawa w Starbucksie, a potem lunch w fajnej włoskiej restauracji, dodały mi trochę energii i wiary w przyszłość, a przyszłość malowała się następująco: przechadzka po Moście Brooklińskim (wszyscy), przechadzka po najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Upper East Side (szyki), wjazd na Empire State Building (my) i Gwóźdź Programu, o którym na końcu (my).
Aby Most Brookliński i Manhattan podziwiać z najlepszej perspektywy, pojechaliśmy metrem na Brooklyn i stamtąd piechotą przeszliśmy most wracając znów na Manhattan. Mimo postępującego zmęczenia (już nie tylko mojego, ale i reszty ekipy), bardzo przyjemnie nam się szło i cykało fotki w rozmaitych pozach i kombinacjach (typu: Kasia sama, Kasia ze mną, Kasia z Wojtkiem, Kasia z Dudziolem, Kasia z Wojtkiem, a Dudziol w tle, wszyscy razem na wesoło, wszyscy razem na poważnie, itp., itd.). Zaczęliśmy nawet myśleć o tym, że fajnie by było naszą wyprawę powtórzyć, ale bez aparatów fotograficznych, których staliśmy się niewolnikami. Człowiek ma manie robienia zdjęć wszystkim i wszystkiemu, tak jakby to, czego nie sfotografował w ogóle nie istniało. Na przykład, podczas naszej porannej wycieczki po Central Parku, z krzaków wyłonił się szop pracz, a my byliśmy tak zaaferowani wyciąganiem aparatu i odpowiednim ustawieniem go, że kiedy byliśmy wreszcie gotowi na pstryknięcie, szop zniknął, więc nawet dokładnie nie wiemy, jak wyglądał... Z wakacji przywozi się tysiące zdjęć, z czego 3/4 jest do skasowania, a pozostała 1/4 to i tak za dużo, żeby kogokolwiek, nawet samego siebie, zamęczać ich oglądaniem. Dziwne to nasze cyfrowe uzależnienie. Ja na pewno muszę przejść detoks.
Po przejściu Mostu Brooklińskiego i szybkiej wspólnej kawie na wzmocnienie przed ostatecznym podbicie Nowego Jorku, rozdzieliliśmy się tak jak wspominałam wcześniej. Może szyki opowiedzą Wam kiedyś jak żyją wyższe sfery NYC na Upper East Side, ja natomiast skupię się na naszym, Dudziolowym, ostatnim amerykańskim wieczorze.
Empire State Building to obecnie, po zawaleniu się WTC, najwyższy punkt Nowego Jorku. Nic więc dziwnego, że tysiące turystów dziennie wjeżdża na jego ostatnie, 102 piętro, i cieszy się widokiem na całe miasto. Ja aż tak bardzo się nie cieszyłam, bo a) moje zmęczenie sięgało zenitu, b) taki krasnoludek jak ja (jeszcze na dodatek wycieńczony i bez woli walki) nie jest w stanie zbyt dużo zobaczyć, bo przed nim kłębi się masa rosłych, zachłannych turystów i szeroki mur budynku, co skutecznie utrudniało mi ujrzenie czegokolwiek. W tym miejscu zdecydowanie zwracam honor wynalazkowi jakim jest aparat cyfrowy, bo głównie dzięki kilku zdjęciom zrobionym przez Kubę, który się nieco bardziej powychylał tu i tam, zobaczyłam widok z Empire State Building. Oto, co ujrzałam:
Strasznie się rozpisałam o tym Nowym Jorku, mam nadzieję, że Was nie zanudzam, tym bardziej, że teraz będzie o Gwoździu. Gwoździem mojego pobytu w NYC, a może nawet całej amerykańskiej wyprawy, był musical „Chicago” na Broadwayu, na który wybraliśmy się z Kubą w ostatni wieczór. „Chicago” kocham, znam każdą linijkę i nutę tego musicalu, więc zobaczenie go na żywo i to w dodatku na Broadwayu, było tak cudownym przeżyciem, że do tej pory mam ciarki ekscytacji na samo wspomnienie! Przedstawienie było niesamowite, na najwyższym poziomie i przez całe 2,5 godziny jego trwania nawet na sekundę nie popatrzyłam gdzieś indziej niż na scenę, bo szkoda mi było, że coś mnie minie albo mi bezpowrotnie umknie. Byłam, jestem i będę ZACHWYCONA!!!
Nie mogę sobie wyobrazić lepszego zakończenia naszej juesejskiej eskapady. Wyjeżdżałam ze Stanów nasycona, usatysfakcjonowana, szczęśliwa, spełniona i bardzo, bardzo... zmęczona:)) W Ameryce się zakochałam, a prawdziwej miłości się nie zostawia, więc jeszcze kiedyś tu wrócę, poodkrywać ją na nowo...