Kuba: Padło na mnie, żeby starać się nadrobić zaległości na blogu. W sobotę musieliśmy już opuścić San Francisco, które zdążyliśmy polubić i wyruszyliśmy w drogę do miasta aniołów (jak się okaże, ani pół anioła tam nie ma). Ponieważ szyki poprzedniego dnia nie zabrały się z nami na naszą eskapadę tendemową, postanowiliśmy zrobić kółko i przejechać przez Golden Gate. Tego dnia chmury znad oceanu zwiało nad most tak, że jego górna połowa była kompletnie schowana w białych kłebach. Gdy ostatnie domki San Fransisco zostały za nami, droga poprowadziła nas na południe.
Postanowiliśmy do Los Angeles dojechać widokową trasą wiodącą nad brzegiem oceanu zwaną Big Sur. Droga lawiruje na wzgórzach o które rozbijają się fale oceanu. Widoki serio niesłabe - z resztą zobaczcie sami:
Dzień leniwie mijał w trasie. Pożarliśmy po drodze lunch, który składał się z burgerów The Wild Wild West (po nazwie możecie sobie wyobrazić, jak dziko wielkie były) oraz dwóch pizz:) Po tym posiłku byliśmy nażarci aż do następnego rana.
Wieczorem prowadziłem samochód. Zbliżaliśmy się już do celu i każdy spokojnie myślał o spoczynku, gdy nagle ją zobaczyłem... Na desce rozdzielczej zapaliła się złowroga kontrolka. Po szybkiej konsultacji w podręczniku obsługi Wacka, okazało się, że jest to Malfunction Indicator Light (Kontrolka Oznaczająca Awarię). Sami widzicie, że nie wiele nam zasygnalizowała:) Jak na szpilkach udało się przejechać ostatnie 20km do motelu, ale zasypialiśmy zaniepokojeni stanem naszego Wacka.
W niedziele rano próbowaliśmy dokręcać korek od benzyny i kopać w oponkę, ale kontrolka nie zechciała niestety zgasnąć. Wojtek musiał zadzwonić do wypożyczalni - kazali nam podjechać na LAX (lotnisko w LA). Byliśmy conieco zaskoczeni, gdy bez praktycznie żadnych formalności, mogliśmy sobie wybrać nowy samochód ze stojących na parkingu aut. I oto spotkaliśmy Kazika:) - jest to czerwony Volkswagen, który jest prawie identyczny jak Wacek, tylko nowszy. Z zasłonkami i działa w nim funkcja Cruise! Jest to po prostu tempomat, ale jest to mega wygodne. Teraz już nic nie musimy robić, żeby jechać, oprócz trzymania kierownicy.
Pewnie z niecierpliwością czekacie na opis LA. I tu Was, tak jak nas, spotka niemiła niespodzianka. Jest straszliwie beznadziejne. Tandetne, brzydkie, nudne i zatłoczone. Zgodnie stwierdziliśmy, że bardzo współczujemy wszystkim gwiazdom, które muszą tu przebywać.
Sprawdziła się pogłoska, że znaku Hollywood trzeba szukać godzinami, mimo że w przewodniku jest napisane, że widać go prawie z każdego miejsca. (Najwyraźniej autor przewodnika nie odwiedził zbyt wielu, starając się stąd szybko wydostać.)
Zajechaliśmy jeszcze do centrum, ale tam zaraz za betonowymi biurowcami zaczęła się taka dzielnica, że strach się bać. Na koniec dnia postanowiliśmy zaliczyć moczenie nóg w oceanie i to dopiero była trauma. Dostaliśmy się na obrzydliwą plażę, najwyraźniej bardzo lubianą przez latynosów. Na każdym rogu stał patrol policji, na ławeczkach siedzieli panowie, których nie chcielibyście spotkać w cienistej uliczce, a wizyta w publicznej toalecie ... wymazana z pamięci.
Byliśmy bardziej niż szczęśliwi opuszczając miasto, w którym jeśli kiedykolwiek były jakieś anioły, to tak dawno, że najstarsi indianie nie pamiętają. Kończę, bo wjeżdzamy do Vegas, baby.:)
Iga: San Francisco. Nie wiem jak zacząć, co Wam powiedzieć, bo wszystkie sposoby opisania tego miasta nie oddadzą w pełni jego piękna, klimatu i fajności. Choć każdej z naszej czwórki jest inne, ma troche inny gust i upodobania, to zgodnie stwierdziliśmy, że SF jest takim miejscem na ziemi, gdzie moglibyśmy żyć i być szczęśliwi.
SF to miasto wzgórz, ślicznych piętrowych domków, niesamowitych kafejek i sklepików z wszelkiego rodzaju drobiazgami, któremu uroku dodaje zatoka, promy, przystanie wodne, itp.
W SF spędziliśmy dwa pełne, niesamowicie intensywne dni i choć miasto jest stosunkowo małe (130km kwadratowych), to zupełnie nie zdążyliśmy się nim nasycić. Zwiedzaliśmy głównie pieszo oraz środkami komunikacji miejskiej (autobusem, metrem, cabel carem – wiecie, coś w rodzaju kolejki, tramwajem, promem, tandemem), więc Wacek mógł sobie odsapnąć na motelowym parkingu.
Oczywiście, jak każden jeden turysta, nasze zwiedzanie zaczęlismy od Alcatraz. Bardzo była to przyjemna wycieczka z przeprawą promową, audio-tourem i innymi bajerami. Rzeczywiście bycie więźniem w Alcatraz nie należało raczej do przyjemności i chyba też bym próbowała zwiać.
Po Alcatraz poszliśmy na lunch do pysznej włoskiej restauracyjki, a następnie zaczęliśmy zwiedzać miasto wzdłuż i wszerz: począwszy od zatoki, poprzez bogatą i ekskluzywną dzielnicę North Beach i bajecznie kolorowe Chinatown (w SF jest drugim po Nowym Jorku największym skupiskiem ludności chińskiej poza Chinami), a skończywszy na ścisłym centrum (Union Square) i przejażdżce cabel carem.
Przeszliśmy chyba z 40 km (po terenie pagórkowatym!), więc lokalne kalifornijskie piwko w klimatycznej knajpce było idealnym zakończeniem tego intensywnego dnia.
W piątek rano mimo lekkiego wyczerpania, kontynuowaliśmy naszą sanfransiskową przygodę. Zaczęliśmy od legendarnej dzielnicy Castro, w której działał i został zastrzelony Harvey Milk – polityk walczący o prawa mniejszości (głównie homoseksualnych) i który sprawił, że Castro stało się mekką dla gejów i lesbijek z całego świata. Na każdym rogu powiewające tęczowe flagi (symbol społeczności gejowskiej), nie ukrywające się pary homoseksualne, artyści i hipisi zgromadzeni w maleńkich, ciasnych kafejkach i galeryjkach, wszystko to wywarło na mnie niesamowite wrażenie i gdybym kochała inaczej, to tylko w Castro:))
Po „zakosztowaniu” Castro rozdzieliliśmy się. Szyki dalej pieszo penetrowały zakątki SF, a ja namówiłam Kubę do spełnienia mojego sanfransiskowego marzenia – przejażdżki tandemem po Golden Gate Bridge. Wypożyczyliśmy tandem znad zatoki i skierowaliśmy się ku majaczącemu w oddali mostowi. Jechaliśmy i jechaliśmy, a most wcale się nie zbliżał, ale pełnych sił i werwy, wcale nas to nie zrażało. Przystanek, fotka tu, fotka tam, na tle mostu, na tle miasta, na tle parku, z rowerem, bez roweru, we dwójke, pojedyńczo, w swetrze, bez swetra itd. Kiedy w końcu dojechaliśmy do mostu, byliśmy już solidnie zmęczeni, a w momencie, gdy na niego wjechaliśmy, podmuch wiatru od Pacyfiku był tak silny, że myślałam, że odfrunę. Na zdjęciach most wydaje się mniejszy niż w rzeczywistości, a pedałowanie dodatkowo utrudniał nam ten oceaniczny wicher. Przeżycie ekstremalne – polecam :) Po przejechaniu Golden Gate Bridge w jedną stronę, stwierdziliśmy, że chyba nie damy rady wrócić tą samą drogą i postanowiliśmy skorzystać z porady „wypożyczaczy” roweru, żeby wrócić promem (choć początkowo wydawała nam się to opcja dla miętkich siurków). Na prom czekaliśmy godzinkę w ślicznej mieścince Sausalito, ale za bardzo dygotałam z zimna, żeby ją podziwiać i pozować do fotosów. Mieliśmy też małego stresa, bo punkt, z którego wypożyczylismy rower był czynny tylko do 19:00, a prom mieliśmy o 19:20. Ale szczęśliwie okazało się, że rower można odstawić też w innym punkcie, normalnie czynnym do 20:00, ale po małej interwencji obiecali, że na nas zaczekają. Tak też się stało. Muszę powiedzieć, że byłam bardzo szczęśliwa kiedy pozbyliśmy się naszego dwuosobowego jednośladu i po jakiejś godzince (cable carem i metrem) dostaliśmy się do naszego motelu:)) Zasnęliśmy jak dzieci...
Wojtek: Oh man, ale sie zmeczylem. Wlasnie skonczylem robic lodowke w samochodzie na dwa red bulle uzywajac kawalka reklamowki, taki ze mnie macgyver.
No wiec jak juz pisalismy nasze opoznienie bylo spowodowane tym, ze po dojechaniu do San Francisco najnormalniej w swiecie nie mielismy czasu na pisanie, wybieranie i wgrywanie bo zawsze troche czasu to pochlania. Teraz wreszcie jestesmy z powrotem na trasie wiec sobie odpoczywamy i chillujemy.
I dzien w SF
A teraz do rzeczy. Do San Francisco dojechalismy chyba jakos w okolicy 23, a pobudka zaplanowana byla na 6 rano, bo o 10 mielismy juz z centrum wykupiona wycieczke do Alcatraz. Wiec tuz po wejsciu do pokoju wszyscy rzucili sie pod prysznic i generalnie w kierunku kibelka tylko ja, jak to zwykle bywa, jakos "wylosowalem" ostatnie miejsce i musialem cierpliwie wyczekac swojej kolejki. Wszyscy wysluchali mojej prosby o szybkie zrobienie sie i siedzieli "tylko" po 15 min z haczkiem wiec po 12 znalezlismy sie w lozkach.
Oko o 6 otwieralo sie stosunkowo ciezko ale po zdaniu sobie sprawy gdzie jestesmy dostalismy przyplyw swiezej energii i jakos zmobilizowalismy sie do wstania. Na sniadanie nawet nam czasu zabraklo i tylko Kasia Igasia skradla tam z dwa bajgle cichaczem. Aha i udalo nam sie tez w pokoju przed wyjsciem jakies lursko wypic i ruszylismy w droge.
Majac srodki publicznego transportu obadane wczesniej na kompie udalismy sie na przystanek autobusowy, gdy nagle zdalismu sobie sprawe, ze bilety na Alcatraz zostaly w pokoju. Tym razem zostalismy wylosowani oboje z Dudziolem do skoczenia po nie z powrotem. Na szczescie mielismy wystarczajaca rezerwe czasowa wiec nie bylo problemu. Busem jechalo sie pieknie i zabral nas dosyc blisko portu w centrum miasta. Aha, zapomnialem napisac, ze motel mielismy w dzielnicy nazywajacej sie Berkley, ktora byla po drugiej stronie rzeki od centrum SF.
Jednoczesnie w autobusie siadl przed nami pewien sympatyczny Pan, ktory po uslyszeniu naszego dziwacznego jezyka przekazal nam pewne informacje o miescie i wytlumaczyl jak dostac sie do mola, z ktorego mielismy prom do wiezienia. Powiedzial, ze autobusem bez sensu juz tam dojezdzac, bo to miasto jest tak male, ze wszedzie chodzi sie na piechote. Najblizsze dwa dni pokazaly nam, ze chyba sobie jajka tym stwierdzeniem z nas robil.
Do mola doczlapalismy po 25 minutach (jakbym sklamal to mnie ktos poprawi) ale szlo sie bardzo sympatycznie, bo swietnie sie obserwowalo wszystko naokolo lacznie z ludzmi. Bardzo duzo ludzi bez wzgledu na wiek czy plec biegalo (albo przynajmniej probowalo biec) na wybrzezu i wszystko wygladalo przepieknie. W kawiarence na molu 33, z ktorego wyplywalismy kupilismy sobie kanapki, sok i kawe za jedyne 30-40 zeta i poszlismy ustawic sie do kolejki na prom.
Promem plynelo sie po prostu super (mimo, ze krotko), bo mielismy widok zarowno na cale miasto jak i Golden Gate Bridge. Samo Alcatraz tez swietnie wygladalo posrodku zatoki. Doplynelismy po ok 15 min i zaczelo sie zwiedzanie. Dostalismy sluchawki razem z takim ala mp3-playowcem i rozpoczelismy audio tour. Byl super zrobiony i wciagajacy i mozna bylo dowiedziec sie o wiezniach, probach ucieczki, straznikach, posluchac wypowiedzi ex-wiezniow itp. Na koncu przed wyjsciem wchodzilo sie do sklepu z pamiatkami i po prostu kupic tam mozna bylo wszystko: kubki, plakaty, rekawice i scierki kuchenne, scyzoryki, zapalniczki, pilki baseballowe, dmuchane balony, jaski, magnesy, klucze, filmy i miliardy roznych innych rzeczy. Oczywiscie przy kazdej z nich napis, ze dostepne tylko w Alcatraz. Trzeba przyznac, ze amerykanie wiedza jak robic gadzety (no i jak wyciagac kase od ludzi).
Wycieczka byla bardzo udana, ale po doplynieciu z powrotem bylismy glodni jak szlag, wiec poszlismy od razu szukac jakiejs fajnej restauracji. Znalezlismy bardzo sympatyczna wloska restauracyjke od razu po wdrapaniu sie na trzy morderczo strome uliczki i tam zdolalismy troche odsapnac i odzyskac energie. Okazalo sie, ze byla nam ona mega potrzebna, poniewaz zaraz po skonczeniu Kasia K poleciala prawie biegiem z obledem w oczach prowadzac nasza druzyne po miastowych gorach i dolinach tak, ze nam nogi w cztery litery wchodzily. Adrenalina zastepowala jej bol, zmeczenie i chec odpoczynku, a nam "ciutke" mniej wiec cieszylismy sie bardzo jak dotarlismy juz do cablecara czyli slawnej kolejki linowej, ktora bardzo chcielismy sie przejechac. Postalismy chwilke w kolejce i jak nadeszla nasza pora wskoczylismy do srodka, chociaz Dudziol i Kasia K jako ci ryzykanci staneli tylko na takim zewnetrznym podesciku i trzymali sie rur wiec tak jak gdyby wystawali z kolejki:) Ale zabawa byla przednia i przejechalismy tak przez wiekszosc centrum az po zatoke. Po tej atrakcji moja Kasia ruszyla dalej naprzod, a my dzielnie maszerowalismy za nia i w koncu musielismy ja praktycznie sila zaciagnac do knajpki po kilku godzinach lazenia. Znalelismy taki fajny pub, ktory byl dla nas jak oaza szczescia i tam spedzilismy reszte wieczoru. W domu znaleslismy sie w okolicy 1 w nocy takze myknelismy od razu do spania. Tak to zakonczyl sie nasz 1szy dzien w San Francisco i chyba kazdy z nas wrazenia mial w miare podobne czyli, ze jest to najpieknieksze (albo jedno z najpiekniejszych) miast w jakim mielismy przyjemnosc przebywac. Ale wiecej o samym miescie w sprawozdaniu z dnia drugiego.
II dzien w SF
Niecale 7 godzin trwalo nasze lozkowe szescie, gdy dziewczyny stwierdzily, ze szkoda dnia marnowac. Wiec o 8 mniej wiecej nastapila pobudka i schemat podobny jak dnia pierwszego, ale tym razem ze sniadaniem w motelu. Tosty, bajgle, maslo, dzem, platki oraz cream cheese czyli polaczenie mleka, smietany i serka almette. Tak ono wygladalo. Dlatego po ponownym udaniu sie do centrum (tym razem BART-em czyli metrem) i dojechaniu do Castro czyli dzielnicy zamieszkalej przez jedno z najwiekszych zgrupowan homoseksualistow na swiecie, udalismy sie do takiej klimatowej knajpki na drugie sniadanie. O ile stek Dudziola mozna nazwac sniadaniem. Obie Kasie mialy po takiej sporej kanapce na cieplo z szynka z indyka i mnostwem innych skladnikow, a ja jajka, kielbase, boczek i tosty. Nastepnie dzielac sie pary odpowiednio pasujace do dzielnicy, w ktorej bylismy czyli Dudziol ze mna i Kasia z Kasia poszlismy robic to na co kazdy mial ochote, wiec dziewczyny ruszyly na zakupy po sklepach z jakimis fajnymi drobnostkami (cute stuff jak to mamy w zwyczaju nazywac), a my z Dudziolem poszlismy do parku przycupnac, a potem na cole do kafejki.
Niestety dla dziewczyn cute stuff w tamtejszych sklepach z reguly skladaly sie z przeroznych pornograficznych przyrzadow, kartek i innych rzeczy wiec przyszly z pustymi rekoma.
W tym oto momencie rozdzielilismy sie oryginalnymi parami, poniewaz Igasia bardzo chciala pojezdzic na tandemie (Dudziol tez sie tego doczekac nie mogl:), a mojej Kasi nadal buzowala adrenalina w zylach wiec czekal mnie dalszy ciag piechtolotu po miescie. Z tego wzgledu koncowke dnia opisze tylko z naszej perspektywy, a Dudziole opisza z ich.
Moje kolejne trzy godziny zycia byly takim moim malutkim koszmarkiem. Najgorsze co kiedys w zyciu przezylem to 3 i pol godziny w h&m-ie z Kasia w Krakowie snujac sie za nia i nie majac gdzie wzroku zawiesic. W tym wypadku wzrok co prawda mialem gdzie zawiesic, ale ten "h&m" nie byl plaski tylko nachylony pod roznymi katami i posiadal milion sklepikow z cute stuff w swoim wnetrzu. Probowalem czasami lapac neta podczas wyczekiwania przed sklepikami na telefonie, ale tylko czasami mi to wychodzilo.
Ale na powaznie to jesli chodzi o samo San Francisco to jest ono po prostu jak z bajki. Praktycznie wszystkie domki sa ladne, sliczne i wygladaja jakby je wczoraj wybudowano. Niby kazdy ma inny kolor i inaczej wyglada ale wszystkie pasuja do siebie jak ulal. Kawiarenki, sklepiki i restauracje sa niesamowite, klimatowe i urzadzone jak zadne inne. Ludzie eleganccy, wysportowani, mili i uprzejmi do tego stopnia, ze az sie uwierzyc w to nie da. Super, po prostu super.
Po tych trzech godzinkach usiedlismy na malej pizzy i herbacie i po tym poczulem sie zdecydowanie lepiej i dzieki temu poogladalismy sobie jeszcze miasto noca. Przeszlismy w sumie naprawde ogromna trase i nawet Kasia opadala pod koniec z sil. Po dojsciu do domu (jakos miedzy 21 a 22) okazalo sie, ze Dudzioli nie ma w domu, chociaz chcieli wrocic szybciej, zeby cos tam jeszcze kompowego zalatwic. Przyszli jakies 10 min po nas, ale czemu to juz oni opowiedza:) W kazdym razie po wymyciu sie wszyscy spali jak zabici, bo intensywne to te dwa dni naprawde byly.
Iga: Hej hej! Dzis bedzie bez polskich znakow, bo pisze na iPhonie Wojtka i śćżóą zajeloby mi wieki. Jest 19:41, jestesmy w Kalifornii, przed 24:00 mamy nadzieje dotrzec do San Francisco.
Dzis uznalismy zgodnie, ze jet lag zaczyna nam mijac, bo rano bylismy zaspani jak normalni, zdrowi ludzie i pobudka o 7:00 nie obyla sie bez marudzenia. Ale jak pisalam wczoraj, trzeba pruc do przodu, wiec po porannych rytualach (juz jedyne poltora godzinki), odpalilsmy Wacka i w droge.
Plan na dzisiaj byl lajtowy w porownaniu z wczoraj - 600 km z Reno do San Francisco, zahaczajac o Park Narodowy Yosemite. Plany pokrzyzowal nam pozar na terenie parku, przez ktory glowna droga byla zamknieta i najwazniejsze czesci parku niedostepne:( tak wiec nie widzielismy El Captain'a (jednej z najwiekszych odslonietych granitowych bryl na swiecie) i Maripose Grove (skupisko sekwoi olbrzymich). Kuba biedny mial lzy w oczach, gdy sie okazalo, ze nie zobaczymy tych sekwoi:( Chcielismy jakos sobie wynagrodzic te braki i postanowilsmy sie przejsc nad Cathedral Lakes. Zostawilismy zatem Wacka na parkingu, poprzebieralismy sie w ciuchy odpowiednie do chodzenia po gorach i weszlismy na szlak. Z tablicy informacyjnej wynikalo, ze jeziora sa za 3,5. No wlasnie, za 3,5. Godziny, mili? Niezrazeni ta poczatkowa niewiedza ochoczo zabralismy sie do wspinaczki. Na starcie bardzo nam sie podobalo - malowniczy krajobraz, wieworki Chip'n'Dale i inne takie atrakcje, ale po jakis 40 minutach marszu, Wojtek sie zbuntowal i powiedzial, zebysmy juz wracali, ze to jeszcze strasznie daleko, ze on nienawidzi lazic po gorach i ze on wraca do auta. Chyba mial nadzieje, ze nas przekona, ale my, a szczegolnie Kasia, stwierdzilismy, ze sie tak latwo nie poddajemy i dojdziemy do tych nieszczesnych jezior. Po 20 minutach Kasia schodzila z Wojtkiem na dol, a po godzinie bezowocnego wlazenia my z Kuba tez zrezygnowalisy. Te jeziora to chyba mialy byc za 3,5 dnia.
W Yosemite zjedlismy jeszcze po hot-dogu i fru do Wacka, bo Frisco czeka.
Droga po wyjezdzie z Yosemite byla tak cudowna i malownicza, ze totalnie opadly nam szczeki, a Kasia plakala ze wzruszenia i emocji:) Co chwila zatrzymywalismy sie, zeby pocykac fotki, ale chyba zadne zdjecie nie odda prawdziwego piekna kalifornijskiego krajobrazu z jego skalistymi gorami, wielkimi wawozami i kretymi drogami. Jestesmy jednoglosnie oczarowani i z niecierpliwoscia czekamy jutra - zwiedzania pierwszego wielkiego miasta na naszym roadtripie:)
Iga: Cześć i czołem! Nie będę pisała dużo, bo nie chcę robić konkurencji Wojtkowi;) Przemierzamy właśnie 360 kilometr z 1000, które dziś planujemy przejchać. Czas mamy dobry - dopiero 15:00, mamy nadzieję dojechac do Reno na 22:00. Kilkanaście minut temu przejechaliśmy granicę między Idaho a Nevadą. Prawdziwy Dziki Zachód jak z mojego ukochanego "Tańczącego z wilkami". Krajobraz po prostu zapiera dech w piersiach! Bezkresne prerie, na horyzoncie wzgórza, na niebie piękne obłoczki, gorące, suche powietrze. Ciągle coś nas zachwyca i idealnie by było, gdybyśmy mogli się zatrzymywać co 15 metrów, żeby pocykać fotki. Ale cóż, Reno czeka, motel zarezerwowany, trzeba trzymać się planu i pruć do przodu, toteż prujemy. Fajnie się pruje:))
Wojtek: Juz trzeci? Leci jak burza :) Dzisiaj czeka nas najdluzsza przeprawa, poniewaz tak dokladniej to wyszlo 993 km do miejsca docelowego czyli miasteczka Reno w Nevadzie. Jak na razie przejechalismy 90 km, a w tym momencie jest godzina 12:04. Narracje prowadzi Wojciech wiec prosze o duzo cierpliwosci.
Tytulem wstepu skroce jeszcze wydarzenia, ktore mialy miejsce tegoz ranka, a dzialo sie, oj dzialo. Wstalismy o godzinie 7, co generalnie nas ucieszylo, poniewaz oznacza to, ze jet-lag nam powoli mija. Rutynke poranna polegajaca na optymalnym wykorzystaniu kazdej minuty tak zeby nikt nie byl w danym momencie bezrobotny mamy powoli wypracowana i zajmuje nam juz tylko dwie godziny zanim schodzimy na sniadanie:)
Stwierdzilismy, ze musimy kompowe rzeczy wykonywac w samochodzie przed dojazdem do motelu, bo rano pisanie skrotu dnia, wybieranie zdjec, ktore musza przejsc weryfikacje zon pod katem ich wygladu oraz pisanie maili zajmuje sporo czasu.
Tak wiec dzisiaj o godzinie 9 rano zeszlismy na sniadanie, ktore wyglada mniej wiecej tak samo kazdego dnia czyli sklada sie z:
Po z leksza energetyzujacym posilku poszlismy po bagaze i pojechalismy do Wal-Marta po zakupy na droge i nie tylko. Zaraz po przejsciu przez rzedy jedzeniowe dziewczyny podekscytowane polecialy na dzial kosmetykow az sie za nimi kurzylo, a my spokojnym krokiem udalismy sie obadac roznego rodzaju kabelki, poniewaz na razie mamy ich tylko z 20 wiec trzeba jeszcze dwa dokupic. Tak wiec wzielismy kabelki, poogladalismy kilka innych artykulow elektronicznych, szukalismy red bulli przez jakies 5 minut i w koncu poszlismy po zony. Jak dotarlismy do kosmetykow okazalo sie ze dziewczyn tam jeszcze nawet nie ma bo jak to zwykle bywa po drodze zaabsorbowaly je roznego rodzaju ciekawostki. No to nie pozostalo nam z Dudziolem nic innego jak troche wozki popodpierac podczas gdy Kasie trzesace sie z podniecenia baraszkowaly po kremach, tonikach i innych badziewiach.
Po zakonczeniu tej mordegi udalismy sie do kas i przed wyjsciem kupilismy sobie z Dudziolem pol kilogramowy kubelek kurczaka barbacue bez kosci zebysmy z glodu nie pomarli. Tym to wlasnie krotkim wstepem jestesmy w momencie gdy pisze ta niesamowita historie siedzac na tylnym siedzeniu Wacka. Moja zona siedzi obok i klepie cos tam ostro na kompie, Kasia Igasia prowadzi jak zawodowa roadtripowiczka, a Dudziol siedzi i podziwia przerozne widoki.
Dobra, od teraz zapodaje lekka zmiane stylu, bo az mnie glowa rozbolala od tego "poprawnego pisania":) teraz nie jedziemy juz przez "monumentalne formacje skalne", jak pieknie nasza mloda polonistka zapodala, tylko gdzie nie lukniemy mamy niskie, polne klimaty, a przed nami po horyzont leci sobie interstate-tka. Jedzie sie po prostu idealnie i podczas tego jak sie tu produkuje przejechalismy sto kilosow wiec nie jest tak zle jak myslelismy. Wlasnie zjechalismy na stacje wiec odezwe sie pozniej.
.......
Mamy jeszcze przed soba 650km (jest 14 49) i wlasnie wjechalismy do Nevady, pod ktorej znakiem zrobilismy sobie te niesamowite fotki:
Fajne jest to, ze w tym momencie cywilizacji nie ma tu za grosz tylko ta nasza niekonczaca sie dwupasmowka. Pewnie tak do godziny-dwoch sprobujemy sie gdzies posilic no i pozniej jeszcze druga polowa trasy nas bedzie czekac.
Biale kumulusy grasuja na niebie blekitnym niczym przejrzysta laguna w pelni slonca; powolna, nastrojowa muzyka country saczy sie z glosnikow; dzika, piekna preria otacza nas z kazdej strony, a my napawamy sie ta cudowna atmosfera i jedziemy wglab tej niesamowitej dziczy stworzonej przez nature.
;) Sorry, juz wiecej nie bede:)
.......
No to teraz minelo sporo czasu, bo po zatrzymaniu sie na obiad ja zasiadlem za kierownica, a jeszcze az tak podzielnej uwagi zeby w tym samym momencie notatki robic to nie mam. Na jedzeniu bylismy w takim swietnym diner w kasynie w dziurze o nazwie Wells. Ale bylo po prostu wybornie. Dostalismy skromne amerykanskie porcje zdolne wyzywic pol miasteczka, a obslugiwala nas taka typowa Pani, ktora widzi sie w prawie kazdym amerykanskim filmie. Po powiekszeniu srednicy naszych zadow o 10cm ruszylismy dalej w droge.
W tym momencie prowadzi Dudziol, a dziewczyny wybieraja zdjecia na bloga. Generalnie zostalo nam jeszcze jakies 150 km, czyli tyle co nic, a jest 20 48 takze kolo 22 powinnismy byc na miejscu. Nawet jakies ozywione dyskusje pozostala trojka teraz prowadzi wiec jestesmy zdecydowanie mniej zmeczeni niz wczoraj. Chyba na tym skoncze dzisiejszy wpis, takze pozdrowienia 4 all :)
Kuba: Znów obudzilśmy się około 6 rano. Ciągle jeszcze się nie przestawiliśmy. Ma to oczywiście tę zaletę, że jesteśmy w stanie w miarę wcześnie wyruszyć.
Pojechaliśmy na pyszne śniadanko do Joe's Bistro. Zjedliśmy bułeczki załadowane jajecznicą z bekonem, szynką, pomidorami i peperoni. Byliśmy zachwyceni wystrojem i szeryfem, który omawiał lokalne problemy z merem miasteczka przy stoliku obok.
Z Jackson Hole już tylko rzut beretem do Grand Teton National Park. Nazwa ta pochodzi z czasów, gdy w te okolice zawędrowali pionierzy francuzcy, którzy najwyraźniej musieli długo podróżować bez płci pięknej, bo trzy skaliste szczyty nazwali Wielkimi Cyckami.
Zaraz za parkiem wielkich cycków zaczyna się Yellowstone. Ruch jest spory, ale widoki niesamowite, trochę niepokojące. Nieodłączym elementem krajobrazu są uschnięte drzewa. Prawdopodobnie większość dorosłych drzew usycha, gdy korzeniami dosięgają jakiś gorących lub siarkowych pokładów (taka jest moja teoria:). Przeszliśmy się ścieżką pomiędzy bulgoczącymi, lazurowymi gejzerami, które puszczają kłęby śmierdzącej siarą pary. Spotkaliśmy też trochę dzikiej zwierzyny np. bizona, który spokojnie maszerował sobie poboczem zatłoczonej drogi. W ogóle się to to nie różni od żubra.
Nie doceniliśmy ogromu parku i dużej pętli, która przez niego prowadzi. Nawet gdyby część trasy nie była zamknięta ze względu na roboty drogowe, nie bylibyśmy w stanie objechać całej, zerkając chociażby pobieżnie na główne atrakcje.
Przed zmrokiem udało nam się jednak zaliczyć naważniejszą - gejzer Old Faithfull (Stary wierny). Akurat szczęśliwie udało nam się trafić na wybuch, który zdarza się mniej więcej raz na 1,5 godziny. Gejzer wyrzaca kłeby pary i wody naprawdę wysoko. Ok, teraz już możemy spokojnie wyjeżdżać z parku. Jest już 19, a przed nami jeszcze 220km do Idaho Falls, gdzie mamy zarezerwowany pokój. Dzisiaj znów skonani padniemy do wyr.
Uwaga organizacyjna:) - aby obejrzeć zdjęcie w większym rozmiarze należy kliknąć miniaturkę na stronie.
Iga: Halo, halo tu Kasia Dudek, dalej zwana Igą dla odróżnienia od Kasi. Piszę te słowa w poniedziałek rano (7:34), zaraz po przebudzeniu w Jackson w motelu Elk Country Inn. Dzis jedziemy do wymarzonego Yellowstone.
Ale teraz kilka słów o dniu wczorajszym. Byłam pewna, że po 24-godzinnej tułaczce, będziemy spać jak dzieci, długim i spokojnym snem. Nastawiliśmy budziki na 8:00 i martwiliśmy się, że nie zdążymyu sie w ogóle wyspać i zregenerować. Tymczasem, każde z nas przebudziło się po 5:00 i leżało w łóżku cichutko, żeby nie obudzić reszty;) Dopiero po 6:00 zorientowaliśmy się, że wszyscy jesteśmy obudzeni. O 6:30 byliśmy juz wide awake i na nogach. Po rozmaitych porannych czynnościach zeszliśmy na nasze Super Star Breakfast w naszym Super8 motelu. Oj, dobre amerykańskie śniadanko (kawa, bagle z peanut butter i cheese). Samkowe:) Po śniadaniu opuściliśmy nasz motel i pojechaliśmy zobaczyć Great Salt Lake. Właściwie trochę inaczej sobie wyobrażałam to jezioro - marzyła mi się plaża, kąpiący się ludzie, itp. Okazało się jednak, że nie jest ono aż tak friendly. Jakieś takie dziwne, puste, chiche, bez plaży, wielkie i w ogóle niepodobne to jezior jakie znam z Polski.
Następnie pojechaliśmy na zakupy do Park City, trochę zapełnić nasze pustawe walizki:)) Każde z nas kupiło sobie kilka rzeczy, motywem przewodnim okazały się Gap jeans (każdy nabył co najmniej jedną parę, a Wojtek aż dwie). Następnie zjedliśmy nasz pierwszy, prawdziwy, amerykanski fast food w Wendy's. Średnia porcja jest tak wielka, że cała wielopokoleniowa rodzina mogłaby się tym najeść i jeszcze by dla psa starczyło - nie kłamię!!! Resztę dnia spędziliśmy w naszym Wacku (tak nazwaliśmy naszego ślicznego Dodge'a) zmierzając ku Jackson, które jest ostatnim miastem przed Yellowstone. Kuba wybrał przejazd przez Logan Canyon Scenic Byway. Kręta droga prowadziła nas przez niesamowite, monumentalne formacje skalne. Nasze stopy stanęły już w trzech Stanach: Utah, Idaho i Wyoming. Wszystko, co znacie z amerykańskich filmów drogi, jest bardzo zgodne z rzeczywistością. Śmiało mogę powiedzieć, że zakochałam się w amerykańkich prowincjonalnych miasteczkach:)
Muszę już kończyć, bo trzeba się zbierać. Cała ekpia już nade mną stoi i się modli, żebym szła się ubierać i pakować, no i przede wszystkim, żebym zwolniła kompa. Zatem zwalniam kompa. See you soon!
Wojtek: No to sie zaczelo. Na poczatku wszystko szlo gladko jak z nut. Wstalismy o 5:45, dokonczylismy sie pakowac, zrobilismy sniadanie, posprzatalismy i wyszlismy na metro. Polaczenia tez idealnie wymierzone, na lotnisku zero kolejki do check-inu, takze wszystko pieknie. Dopiero po przejsciu przez bramke jak chcielismy sprawdzic gdzie mamy miejsca okazalo sie ze wszyscy maja kolo siebie w 11 rzedzie, a ja jakims dziwnym zbiegiem okolicznosci mam w 5, ktory to jest tuz za business klasa czyli usadawiaja tam male dzieci, bo nawet przed nami na sciance byly takie dziury zeby lozeczka podpiac. A tuz przed lotem byl tam jeden taki mlody, ktory jak nie spal (a nie spal) to jedyne co robil to sie wydzieral wnieboglosy, tak ze po calym lotnichu sie rozchodzilo. I to doslownie. Robilismy sobie jajka ze na sto procent bedziemy kolo niego siedziec i jak sie okazuje tylko troche sie pomylilismy. Ale postanowilem ze ani padaczka ani zaziebienie ani siedzenie samemu przy najglosniejszym noworodku jakiego mialem okazje slyszec przez 9 godzin - zadne z tych rzeczy nie spieprza mi tego wyjazdu. Dobra czas mi chwilowo konczyc bo jakims cudem mimo ze nie spi to mamuska sie nim zajmuje i wyjatkowo sie nie drze, wiec zamkne sobie na chwile oczy.
...... ok. 2 godzin....
Pierwszy paragraf co prawda zbyt pozytywny nie byl :) ale pozniej jakos bylo milej. Dziecko spalo, albo jadlo, albo patrzylo na mame i nawet malo krzyczalo no i dzieki temu reszta lotu minela w miare rzesko. Nie wiem jak to bylo u pozostalej trojki, bo dzielilo nas 6 rzedow takze to juz oni sie musza wypowiedziec.
Wyladowalismy na lotnisku w JFK, a przywital nas taki stosunkowo obskurny terminal, ale oczywiscie bez przywiazywania do tego wagi popedzilismy po bagaze, przeszlismy przez bramke z kolesiem, ktory nam zeskanowal ladnie palce i cyknal fotke (i o dziwo nas przepuscil) i stwierdzilismy, ze chcemy od razu torby wyslac, zeby sie z tym nie tulac po tym lotnichu. Dojechalismy do naszego terminala takim fajnym air train-em i tam musielismy sprostac postepie techniki i samemu sobie wydrukowac karty pokladowe. Jako ze informatyka w grupie mamy, ja jakos tez z tego specjalnie nie smierdze to poszlo gladko jak z nut, no albo przynajmniej jak tylko z lekko pogietej nuty :) Po pewnej krotko trwalej dyskusji z Pania, ktora bagaze przyjmowala odeszlismy stamtad usatysfakcjonowani i udalismy sie na zarlo.
Zarlem jak mozna sie domyslic byl fast foodzik Burger King. Laski nic nie jadly, ale pily male i srednie napoje, ktore oczywiscie sa 1,5 wieksze niz te nasze no i chwilke tam posiedzielismy, po czym kolejne 3 godziny tulalismy sie po terminalu, bo nie bylo co robic, a zmeczenie juz nam sie z leksza we znaki dawalo. W koncu wpuscili nas na samolo (ktory tak przy okazji byl zalozmy w 30% zajety) i dopiero ten lot byl hardcorowy, bo bylismy juz maksymalnie zmeczni, a ciezko sie tam kimalo. Abstrahujac od tego, ze pizgalo tam non-stop i jak w koncu zasypialismy i pozniej otwieralismy oczy z nadzieja, ze juz z 1,5h minelo, mijalo 10 min ( ja prznajmniej tak mialem), takze bylo ciezko.
Tym jednak razem terminal wygladal tak jak powinien wygladac, czyli ladny, z muzyczka chillowa, z kwiatkami i obrazami tu i owdzie i jakos tak pozytywnie nas to nastroilo. Dodatkowo wszystie bagaze przyjechaly i to w calosci (zadne majty nie tulaly nam sie na tej tasmie jezdzacej wkolo) i z lekkim stresem ruszylismy w strone wynajmu samochodu.
I kolejne pozytywne zaskoczenie, bo bez zadnych problemow ten proces sie udal. I to nawet zaplacilismy tyle ile mielismy zaplacic. Co prawda przez kilka minut szykowalismy sie do wyjazdu nie tym samochodem, ktorym powinnismy (bo nam zle kluczyki dali), ale przypedzil ten koles z biura i nam dal nowe. Samochodzik co prawda nie ten co sobie wczesniej wybieralismy (troche wiekszy) ale w sumie na nasze potrzeby idealny. Po zlozeniu tylnych siedzen mamy dokladnie miejsce na nasze torby, takze sie pieknie upakowalismy.
Pozniej jeszcze tylko odpalenie GPS-a, podjazd jakies 8 min pod nasz motelik i jestesmy. Chyba juz zbyt czesto nie bede sie tu udzielal, bo ja nie umiem pisac zwiezle i do rzeczy (jak zapewne zauwazyliscie), takze tych co nie zasneli przepraszam, a wszystkich zagladajacych pozdrawiam :)
Wojtek
Kuba: Czas rozpocząć wyprawę!:) Na dobry początek 365km z Gliwic do Pragi. Tutaj przenocujemy u naszych gościnnych szykow. Mamy nadzieję, że zaśniemy bez problemu, żeby mieć siłę na sobotnie zmagania. Pobudka o 7:00, wylot o 11:00. O 14:15(EDT) lądujemy w Nowym Jorku, o 19:30(EDT) wylatujemy znów, aby w końcu o 23:09(MDT), po przebyciu ok. 10 000km, dotrzeć do Salt Lake City.
Terytorium Stanów Zjednoczonych obejmuje 9 stref czasowych. My będziemy podróżować przez 4 z nich: