Dziennik Mapa Księga gości

Wakacje na Florydzie

16.09 - 20.09, dzień 18(środa) - 22(niedziela), 9974km

Dudziol: Nowy Orlean opuszczaliśmy w dobrych nastrojach, ponieważ po dwudniowej podróży czakały nas nasze najdłuższe, trzydniowe wakacje na Key West. Tak więc w środę przekraczaliśmy granice 3 stanów: wyjechaliśmy z Lousiany, następnie było Mississipi, gdzie niestety nie udało nam się zrobić naszych tradycyjnych zdjęć pod znakiem powitalnym stanu. Potem krótki kawałek Alabamy i już wjechaliśmy do stanu Floryda. Przenocowaliśmy w miejscowości Ocala. Obudziliśmy się wcześnie, żeby jak najszybciej dotrzeć do celu i wieczorem w czwartek jeszcze wyjść na plażę.

Key West to nazwa ostatniej, najbardziej na południe i zachód wysuniętej wyspy z archipelagu Florida Keys. Stąd do brzegów Kuby jest już tylko 144km. Wysepki połączone są ze stałym lądem drogą zwaną Overseas Highway (Nadmorska autostrada). Droga jest bardzo malownicza - czasem prowadzi przez wyspy porośnięte palmami, pełne wczasowych kurortów, a czasem przez mosty i estakady nad oceanem. Jednak ponieważ nadmorska część trasy to prawie 200km, a tempo jazdy nie było zawrotne, więc odetchnęliśmy z ulgą wjeżdżając na ostatnią z wysp.

Dudziol i jego łajba Key West'owy klimacik Iga pod palmami

Po dotarciu do motelu, użyliśmy maszyny z lodem i butelki amerykańskiego napoju i w dobrych nastrojach wyruszyliśmy na plażę. Ludzie, nie wyobrażacie sobie, jak tu jest gorąco! Mimo wieczornej pory musieliśmy się nieźle napocić, zanim doczłapaliśmy na plażę. A plaża ... ciemna, cicha, piaszczysta i całkowicie pusta. Wypluskaliśmy się w wodzie troszkę chłodniejszej niż gorąca kąpiel. Najbardziej zachwycona była Kasia K-G, która w końcu doczekała się Florydy i której okrzyki zachwytu dobiegały raz z jednej, raz z drugiej strony oceanu.

Kasia się pluszcze Twardziele z Baywatcha

W piątek udaliśmy się w pierwszej kolejności do centrum, zobaczyć stare miasto. Jest bardzo urocze, z malowniczymi uliczkami, drewnianymi, pomalowanymi na biało budynkami. Trzeba przyznać, że Amerykanie potrafią zadbać o klimat miejsca. Dbają o to, żeby bydynki, skwery, kwiatki, nawet reklamy, były w pewnym stylu i tworzyły pewną zgraną całość. Brak tu nachalnych piwnych parasoli, a kosze na śmieci są ukryte w drewnianych beczułkach. To wrażenie dotyczy większości turystycznych atrakcji, które odwiedziliśmy.

Kupiliśmy parę pamiątek, oraz brakujący nam osprzęt plażowy - słownie: 2 słomkowe kapelusze (żeby mózgu nie zlasowało), 1 frisbee (do rzucania), 1 batki (żeby nie świecić tyłkiem). Następnie podjechaliśmy na plażę. Oczywiście urządziliśmy sobie bazę w cieniu, bo na słońcu nie idzie strzymać. Wojtek nie był zachwycony, gdy przeczytaliśmy tabliczkę informującą, że w tutejszych wodach pojawiają się czasem Portuguese Man-O-War, czyli wielkie meduzy, które są niebezpieczne dla ludzi i gdy taka poparzy, należy niezwłocznie pędzić do loklanego znachora.

Na szczęście Man-O-Wary musiały urzędować gdzieś indziej, bo spokojnie się wypluskaliśmy, rzuciliśmy 3 razy frisbee i przeszliśmy się wzdłuż plaży. Zbliżała się nasza ulubiona pora - pora posiłku:) Zasiadłwszy w knajpce zamówiliśmy następujące potrawy: Pasta Brocollini (makaron z brokułami), Shrimp PO Boy (kanapka ze smażonymi krewetkami), Fisherman's Fresh Catch (Świeży połów rybaka) oraz Jambalaya (lokalne danie - ryż z warzywami, kurczakiem, krewetkami itp. w sosiku). Wam, drodzy Czytelnicy, pozostawiam odgadnięcie kto co zamówił.

Zapomniałem na razie wspomnieć o pewnym istotnym szczególe, który zapewnił nam dodatkowe atrakcje podczas pobytu. Otóż wszyscy motocykliści-Harlejowcy ze Stanów Zjednoczonych, dowiedziawszy się, że w ten weekend będziemy na Key West, postanowili wykorzystać okazję i wybrać te dni na swój doroczny zlot. Na wyspę zjechały ich setki, jeśli nie tysiące. Ulice były zastawione wypolerowanymi na wysoki połysk maszynami, które czasem nie przypominały w niczym tego, co zwiemy motocyklem. Parę przykładów macie poniżej:

Motor - orzeł Motor - bizon Motor - dzieło sztuki Motor z dziadkiem na pokładzie

Okazało się, że był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności. Jak dowiedzieliśmy się od miłej Polki pracującej w barze, wyspa o tej porze roku jest już zazwyczaj wyludniona i nie wiele sie dzieje. Dzięki motocyklistom (którzy co roku w jeden wrześniowy weekend zjeżdżają się tu na lans) miasteczko było pełne dziwacznych pojazdów i dziwacznych, ale sympatycznych ludzi, którzy imprezowali do rana. Wykorzystaliśmy tą sposobność:) Moja Iga była gwiazdą wieczoru - w irlandzkim pubie została zaproszona na scenę i zespół zagrał dla niej piosenkę jej ukochanego Pearl Jam:) Wytańczyła sobie też okolicznościową koszulkę.

Iga - gwiazda wieczoru Romantyczne zdjęcie Rześkie Kasie

Sobota zastała nas osłabionych. Iga i Wojtek postanowili wypoczywać do popołudnia, pozostali wykazali się większym hartem ducha - Kasia poszła na zakupy, a ja postanowiłem znów udać się do centrum. Po wcmocnieniu się odpoczynkiem na balkonie z widokiem na uliczkę, na której kłębił się niestrudzony tłum motocyklistów, pań z gołym biustem i innych ciekawych indywiduów, odwiedziłem muzeum skarbów odzyskanych z zatopionych statków. Muzeum to trochę duże słowo, ale zobaczyłem parę wyciągniętych z morza łyżek, parę starych zdjęć i rycin, wdrapałem się na wieżę z widokiem na okolicę. Dowiedziałem się, że w XVIII i XIX w. cała wyspa trudniła się wydobywaniem towaru z wraków statków rozbijających się wzdłuż brzegów Florydy. Najbardziej porządanym znaleziskiem były bele bawełny - towar drogi i łatwy do sprzedania.

Panie z cycami

Po południu nadjechała pozostała trójka. Zabrali mnie na obiad (spałaszowałem smakowe żeberka barbacue) i wieczorne pluskanie się w morzu.

 na plaży:) Kasia w słomkowym kapeluszu

W niedzielę musieliśmy już pożegnać Key West. Wszystkim nam się podobał nastrój tej wyspy, palmy, białe domki, karaibsko-pirackie wątki i szampańska impreza motocyklistów. Nie podobał nam się upał. Nawet Kasia K-G odetchnęła z ulgą. Opuszczamy tropiki, aby po najbardziej intensywnym etapie podróży dotrzeć 2200 kilometrów na północ do ostatniego już etapu naszej wycieczki - Nowego Jorku.

Nowy Orlean

14.09, 15.09 dzień 16, 17 (poniedziałek, wtorek), 8280km

Iga: Nowy Orlean rozkochal mnie w sobie od pierwszego wejrzenia. Choc poczatkowo przerazil mnie tutejszy klimat: upal i duchota, to postanowilam sie szybko przestawic na tropiki.

Niestety, nie mielismy wystarczajaco duzo czasu, zeby zwiedzic wszystkie zakatki miasta. Skupilsmy sie zatem na najslynniejszej dzielnicy miasta, czyli na French Quarter. Nowy Orlean zyje noca, a spi w ciagu upalnego dnia, dlatego w pierwszym momencie wydwal nam sie pustawy, cichy i spokojny (nic bardziej mylnego, jak sie okazalo potem). Przeszlismy sie glownymi ulicami dzielnicy francuskiej, powoli odkrywajac atmosfere miasta. Na poczatku zachwycily nas fasady budynkow z charakterystycznymi zelaznymi "koronkami", ciasne, nieamerykanskie uliczki, slodkie sklepiki, bary i restauracje, ktore slyna jako jedne z najlepszych w calym kraju. Nisamowity jest tez eklektyzm tego miasta: obecny na kazdym kroku kult voodoo, pomieszany z wizerunkami ukrzyzowanego Chrystusa, tradycja frywolnego festiwalu Mardi Gras (fr. tlusty czwartek) poprzedzajacego pobozne obchody Srody Popielcowej, kluby striptizowe reklamowane przez polnagie kolorowe dziewczyny stojace przed nimi, wrozbici na krzeselkach wedkarskich stawiajacy tarota przechodniom, itp.

 patrzy na cute stuff Róg ulicy

Im ciemniej sie robilo, tym bardziej magiczny okazywal sie Nowy Orlean. Nagle z kazdej knajpy zaczely dobiegac dzwieki znakomitej muzyki na zywo, na ulicach zrobilo sie tloczno i gwarno.

Najpierw weszlismy do Maison Bourbon posluchac jazzowego bandu (w skladzie: perkusja, kontrabas, fortepian, klarnet, trabka). Bardzo nam sie podobalo to, ze muzycy nie grali do kotleta, tylko dla zasluchanej drinkujacej publicznosci. Mialam gesia skore z emocji, a Kasia tradycyjnie juz ronila lzy wzruszenia:) Pozniej zachcialo nam sie nowoorleanskiego bluesa, wiec poszlismy knajpke dalej, gdzie wystepwal cudowny Big Al Carson. Najgrubszy czlowiek, jakiego kiedykolwiek widzielismy na zywo, a zarazem jeden z najlepszych glosow, jakiego kiedykolwiek sluchalismy na zywo. Swietne przezycie:)

Do Nowego Orleanu wroce na pewno, bo dopiero nabralam apetytu na to miasto. Moze na festiwal Mardi Gras?

Wojtek:

Przejechac przejechalismy, ale w motelu w Nowym Orleanie wyladowalismy przed 1. Co dziwne i tak uznalismy, ze podroz minela nam szybko, bo naprawde przez te 10 godzin jazdy dumanie, gadanie, granie, sluchanie muzyki, ogladanie widokow, kimanie, prowadzenie i przystanki sprawiaja, ze nie ma nawet kiedy sie podrapac. Dlatego wczoraj podczas ok 900 km nikt nie mial kiedy nawet bloga napisac:) Dla wyjasnienia w tym momencie jest u nas czwartek rano, wiec postaram sie opisac poprzednie trzy dni. Niestety jestem przekonany, ze wrzucimy te wypociny na stronke dopiero dzisiaj wieczorem, bo chcemy teraz zjesc szybko sniadanie i ruszyc dalej, zeby jeszcze przed zachodem slonca zdazyc na Key West.

Iga pod latarnią Kasia, Dudziol i działo

Wydaje mi sie, ze zadne dodatkowe atrakcje nas po drodze do Orleanu nie spotkaly oprocz malego przystanku na obiad w pewnej stekowni, bo stwierdzilismy, ze przejechanie przez Texas bez steka to bylaby parodia road tripa. Niestety nie bylismy z tego posilku w stu procentach zadowoleni, poniewaz: Idze tak ogolnie stek nie przypadl do gustu; Kasia uznala, ze Dudziola lepiej smakowal; Dudziol stwierdzil, ze ujdzie ale moglby byc lepszy; a moj moglby byc z leksza mocniej podsmazony, bo byl dosyc mocno krwisty i gruby na jakies 4 centy. Tak czy owak doswiadczenie bylo fajne i po posileniu sie, odpalilismy Kazika i ruszylismy dalej.

Jakos pod wieczor zaczela sie ulewa, a my musielismy zajechac zatankowac, takze podjechalismy na stacje, a jak wyszlismy z samochodu to dopiero odkrylismy jak sie klimat nagle zmienil. Nie wiem jak jest w tropikalnej puszczy, ale podejrzewam, ze tutejszy klimat ma z nia duzo wspolnego. Bylo duszno, parno i cieplo. Czuc bylo taka wilgotnosc, ze mialo sie wrazenie, ze brakuje troche tlenu w powietrzu. No i tak juz bylo przez kolejne poltora dnia w Orleanie. Dopiero w takich momentach w pelni docenia sie ten piekny wynLazek jakim jest klimatyzacja.

Kasia przy Olde Absinthe House  i Dudziol o zmroku

Ale taka temperatura i wilgotnosc ma tez innego rodzaju minusa: wszedzie cos pelza, lata i lazi lacznie z naszym kochanym karaluchem. Stad tez dojezdzajac do miasta robilismy sobie juz jaja, ze jedziemy do raju karaluchow, ze zjezdzaja sie tam z calego swiata na konferencje i delegacje i ze na pewno wybieraja nasz motel jako miejsce zjazdu, bo my oczywiscie zarezerwowalismy sobie najtansze lokum we wschodniej dzielnicy Orleanu. No wiec gdy dostalismy klucze i zauwazylismy, ze ten pokoj jest na parterze Kasia uznala, ze trzeba poprosic o pokoj na drugim pietrze zeby zminimizowac szanse spotkania face to face z kolejnym karaluchem. Tak wiec dziewczyny poszly do Pani i w kilka sekund bylismy juz spokojni psychicznie, chociaz i tak pierwsze co robimy po wejsciu to mala inspekcja kazdego pomieszczenia. Po wstepnych ogledzinach moglismy wreszcie odpoczac zakonczywszy kolejny dzien zmagan.

Sniadanie nastepnego dnia nas zaskoczylo, poniewaz po raz pierwszy byla nawet taka niby jajecznica, kielbaski i cos ala placki ziemniaczane. Bylo to dla nas niesamowicie oryginalne i bardzo nas zadowolilo. Kolejna rzecz, ktora mnie pozytywnie nastroila to fakt, ze duzo kobiet zwracalo sie do mnie honey i baby wiec czulem sie jak w raju. Szkoda, ze w Czechach taka moda nie panuje.

Jako, ze mielismy tylko jeden dzien na podboj dzielnicy French Quarter, wiec szybko zrobilismy pranie i polecielismy na autobus. Od samego poczatku bylo to dla nas nowe doswiadczenie, poniewaz jak wiadomo miasto to jest w wiekszosci zamieszkane przez czarnoskorych mieszkancow wiec dopiero w centrum spotkalismy jakiegos innego bialasa. Dodatkowo nasze laski sie ostro lansowaly wiec wygladalismy dosyc komicznie. Wszyscy wokol byli oczywiscie bardzo mili i w pol godzinki bylismy na miejscu. Zakupilismy od razu mapke centrum miasta i Kasia kazala isc na najslawniejsza uliczke w dzielnicy czyli Bourbon street.

Kasie od tylca Balkony i my pod nimi

O tej porze czyli ok 13-14 miasto jest opustoszale i nie dziwota, bo hica taka, ze sie strzymac nie da. Od razu jednak widac bylo jak niesamowicie jest w tej dzielnicy. Niska zabudowa z pieknymi, klimatowymi balkonikami, pelno restauracji, przecudnych knajpek, galerii, sklepikow i strip jointow. Nie moglismy sie juz wieczora doczekac, gdy cala okolica zacznie tetnic zyciem.

Zeby sie lepiej chodzilo zjedlismy sobie obiad w jednej z restauracji i jedzenie bylo niesamowite. Ja z Dudziolem mielismy to samo czyli krewetki w sosie barbacue, Kasia ceasar salad rowniez z krewetkami, a Iga muffulette, czyli legendarna nowoorlenska kanapke. Nastepnie ruszylismy dalej z kopyta i po calej godzinie moze poltorej spacerowania bylismy tak zmeczeni, ze marzylo nam sie juz jakies zimne piwko w zacienionej uliczce. I takie tez miejsce znalezlismy o nazwie Olde Absinthe. Po odpoczynku i odswiezeniu sie powtorzylismy poprzedni schemat czyli znowu troche pozwiedzalismy, zjedlismy i ponownie pozwiedzalismy. No i wtedy nastal wieczor i zaczela sie zabawa.

Kasia se idzie Zblazowane Kasia

Cale miasto nagle sie obudzilo. Bourbon Street zaroilo sie od tubylcow oraz turystow, z knajp zaczela dobiegac roznego rodzaju muzyka: jazz, blues, country, pop, rock; alkohol, pizze, hot dogi i porzadne restauracje na kazdym rogu; na ulicy co kilka metrow stali naganiacze oraz mile, smukle Panie w stringach i polbiustonoszach. Nic tylko tam zamieszkac.

My jak przystalo na ludzi z wyzszych sfer poszlismy na pierwszy ogien rozkoszowac sie muzyka jazzowa. Wrazenia zarowno z tego miejsca jak i z kolejnego bluesowego bardzo ladnie opisala moja przemila kolezanka, wiec nie bede sie powtarzal, poniewaz oczywiscie w 100% sie z nia zgadzam. Ponizej filmik z wystepu Big Al Carson:

Oraz Jazz Session:

Chyba tez moge napisac w imieniu wszystkich, ze w tym momencie Nowy Orlean stoi nadrugim miejscu tuz za San Francisco, a dla niektorych moze i wyzej. No nic, jak to zwykle bywa zostaly mi teraz do opisania jedynie srednio ciekawe szczegoly powrotu do motelu oraz nastepny dzien jazdy.

No to dajemy: wyszlismy z knajpki kolo 23, poniewaz mielismy autobus o 23:40, a od przystanku dzielil nas jeszcze kawalek drogi. Podczas spaceru napawalismy sie jeszcze widokami i bylo nam ewidentnie szkoda, ze nie mamy kolejnego dnia do spedzenia na miejscu. Z pomoca kilku osob dotarlismy na nasz przystanek o 20 minut za wczesnie, wiec wiekszosc czasu spedzilismy na obserwowaniu chmary mrowek, ktore usilowaly wniesc do swojego gniazda zdobycz w postaci pasikonika. Niestety pasikonik byl za wielki wiec lazily od jednej dziury do drugiej bez skutku. W koncu przerwalismy obserwacje poniewaz sie zaniepokoilismy nie przyjezdzajacym autobusem. Gdzies 15 minut po czasie podjechal autobus, ale innej linii niz nasz, wiec ja stalem w kolejce do kierowcy dowiedziec sie czy mozemy sie nim zabrac, a reszta ekipy pytala o to samo pewnego Pana na przystanku. Od tej pory tylko dzieki bardzo zaangazowanej pomocy ze strony wszystkich ludzi naokolo dostalismy sie bez pudla do domu. Pan kierowca krzyknal dwa razy, gdy zblizalismy sie do naszego przystanku, Pan ktory pomogl nam wczesniej rowniez wychodzac dal nam znac, ze ten nastepny to nasz, dwoch pasazerow z tylu autobusu tak na wszelki wypadek powiadomilo nas o tym samym, wiec generalnie to moglibysmy sie tam kimnac i i tak dostalibysmy sie bez problemu do motelu. Tylko utwierdzilo nas to w przekonaniu, ze nie ma jak Amerykanie jesli chodzi o uczynnosc, troske i pomoc.

Wyczerpani polozylismy sie spac kolo 1, a nastepnego dnia czekalo na naz kolejne 900km tym razem w kierunku Florydy. Tu juz naprawde paktycznie nic nie napisze po pierwsze poniewaz nic sie nie wydarzylo, a po drugie poniewaz jedziemy wlasnie tymi wysepkami przed Key Westem, a ja zamiast obserwowac to slepie sie w ten telefon.